Jadałem w życiu różne rzeczy. Próbowałem rzeczy niezliczonych i za większość z nich coraz łatwiej pójść do pierdla. Rozumiem jakie podniecenie może budzić szeroko pojęta żywność, chociaż zjadanie surowych ryb z trawą z brzucha nagiej partnerki nadal uważam za przejaw małości, nieobjętości i krótkości bezwzględnej pewnej części męskiego ciała, ale podobno prymityw słowiański ze mnie. Jednak to ta słowiańskość kulinarnie najbardziej mi odpowiada, bo nacechowana jest, jak nasza historia, dość dużą dawką energii. Tej tłustej i tej uczuciowej. Znam dwie jeno potrawy, przy gotowaniu których widziałem jak część rodziny opuszcza domowe pielesze i udaje się na wymuszony spacer – niezależnie od warunków atmosferycznych panujących za progiem. Jedną z nich jest szkocki haggis (to, co w środku owcy zaszyte w to, co w środku barana i duszone w środku garnka – pycha). Drugą jest coś co pochodzi z Kujaw ewidentnie i na ciepło jest genialne, a na zimno nadaje się tylko dla wampirów na gastrofazowej jeździe. Mowa o czerninie z golcami (i nie chodzi tu o eufemistyczne nazewnictwo proboszcza i jego parafian). Rzeczone golce to kluski z żytniej mąki. Z żyta, jak wiadomo, daliśmy radę zrobić lepsze rzeczy, ale te kluski też o poezję trącą nie wymagając trącania się szkłem. Chociaż można. Zawsze można. Natomiast w warzeniu czerniny brał udział tylko Gimli i jego brat. Społeczność odziana w kiecki dostarczała półproduktów i szła kontemplować śnieg. Cisza, spokój, bracia i krew.
Na sześć krótkich lat los rzucił mnie do miasta gdzie po koncercie wykasują cię za bułkę i dwie parówki, które zdążyłeś w siebie wrzucić przed wejściem na scenę. Gdzie jada się nijakawe ciasto nadziewane skrajnie słodką masą z białego (sic!) maku i jest się dumnym z tego, iż to ciacho obdarzone patronem. Na kujawskiej ziemi wypieki poszły w kierunku jedynym z prawdziwych i my tu wszystko na zakwasie robilim i pchalim ten piekarniczy wózek w stronę wytrawności raczej niż mdłego rozpasania. Skórkę tu spieczoną przyozdabialiśmy kminem i dlatego pewnie wykminiliśmy, że nie warto w głównym nurcie rzeczywistości się pławić, ale jakoś z boczku, z boczkiem za kamrata, się posuwać. Jest takie miejsce w Bydgoszczy, gdzie takie wypieki można jeszcze nabyć drogą kupna i potem z wypiekami konsumować. Jestem skłonny podzielić się adresem, bo i tak niewielu wstaje tak wcześnie jak ja. A oni zamykają wraz z końcem towaru. Tak jak być powinno.
Standardem na tej bogatej we wszystko, co rośnie i biega ziemi było kiedyś mięso z kuzynki tej pani, co to ser u fryzjera kupowała. Standardem, który kilka organizacji pozarządowych (na całe szczęście) próbuje resuscytować. I cieszy to niezmiernie takiego jak ja miłośnika kulinariów oraz mowy i pisma, bo i to dobre i pięknie zostało nazwane, a i nazwy te próbuje się przywrócić. Słowo „pizza” ma się do „półgęska” zwanego również „pierśnikiem” jak słowo „Matiz” do pięknego zestawienia liter jakim jest „Quatroporte”. Smalec z krewnej tej dziołchy czeszącej się wykałaczką (ja to już chyba nawet tu bym przesadzał, ale co tam – przynajmniej wyglądam bardziej po szwederowsku) jest absolutnie genialny i wszyscy ci, co się o linię i cholesterol boją powinni ruszyć tyłki i pobiegać albo chociaż pochodzić po domu. Na zimno gęsina na kanapce ze skórką spieczoną i opruszoną tym kminem to coś, co mogę porównać tylko do niektórych koncertów o zawartości genialnej kompozycji przełożonej na wielość instrumentów. Delikatność włókien, aksamitność faktury i chrupkość przyprawiona ziarnistą głowologią w werbum. Ech.
Jeśli zna się ktoś na kuchni kujawskiej, to pewnie zastanawia się w tym momencie nad ewidentnym brakiem w tekście. Obraca stronę mimo, iż to nie koniec jeszcze. Szuka i nie znajduje. Chciałem jednak pominąć rozwleczony opis tego najbardziej znanego chyba kulinarnego pomysłu z Kujaw. Opisywanie go mogłoby zająć stron wiele a tu trzeba dbać o zwięzłość. Przypomnijcie sobie tylko, ileż to razy uratował wam on życie zagrożone przesadą dnia poprzedniego. Przesadą spowodowaną faktem, iż lepsze jednak z żyta rzeczy da się wypędzić niż te golce we krwi zanurzone. Ileż to razy kwaskowość jego i biała kiebasowość sprawiła, że znowu poczuliście jak „homo non vomitus”. Chociaż te technikolorowe placki poranne czasami nazywa się tak samo jak tę boską potrawę. Werbalna to zbrodnia i słowotwórcza malwersacja. Bon Żur, panowie i panie. Bon Żur.
Ja wiem, że Franz mówił W imię zasad, sk......nu. Tu na Kujawach natomiast się pija za kwasy. I się te zakwasy miewa. Ale przecież wiemy, jak się leczyć, nie?
Do następnego zachmurzenia.