Czytam te notatki ze zdumieniem, czasem nawet z podziwem dla tej koncentracji ich autora na sobie samym, na własnym pisaniu. Czytam je czasem z zażenowaniem – wtedy, kiedy to Hoffman pokazuje swoją brzydką twarz: zarozumialca, który pogardza ludźmi, przekonanego o własnej nieomylności. Zdaje mi się, że ta publikacja Hoffmanowi szkodzi. Właśnie: szkodzi mu, ale go nie krzywdzi. Bo dopełnia obraz jego pisarstwa o to wszystko, czym jego poezja nie była (a co, jak widać, było częścią jego twórczej postawy): gadulstwo, małostkowość, egocentryzm, myślowe niechlujstwo.
W zapiskach tych jest poeta krytykiem niezwykle hojnym: z wielką hojnością rozdaje klapsy innym pisarzom. I nie ma właściwie różnicy, czy są to nieżyjący giganci obcych języków, czy żyjący (jeszcze wówczas) polscy nobliści, czy lokalni literaci. Chociaż właściwie – jakaś różnica jednak jest. Najgorzej bowiem traktuje w Dzienniku swoich najbliższych (geograficznie) kolegów po piórze. Te najbardziej dotkliwe połajanki są co prawda zamaskowane, a właściwie: skryci są za inicjałami ich adresaci, co jednak w żaden sposób nie utrudnia ich rozpoznania. Zza tekstu prześwituje pogarda i obrzydzenie, poczucie wyższości wobec tego („mały człowieczek z garbem resentymentu”), tamtego („narcyz”, „chora ambicja”), tamtej („grafomania”, ofiara „epidemii manii pisania”).
Dla reszty jest trochę łaskawszy. Najczęściej padającym określeniem jest: głupi. Kto się według Kazimierza Hoffmana charakteryzuje głupotą? Choćby Ryszard Przybylski. Co to mówi o autorze tego werdyktu? Raczej więcej (i o ileż gorzej) niż o jego bohaterze. Miłosz i Szymborska? Ten w starczym uwiądzie sił poetyckich, ta znów – relatywistka (to taka klasycznie konserwatywna obelga).
Ale przecież ktoś też chyba zasługuje na pochwały. Kto? Są to – zupełnym przypadkiem – ci, którzy wcześniej chwalili Hoffmana: Fedecki, Matywiecki, Bereza, Mielhorski, jakiś ksiądz-poeta ze Stanów. Nie wiem, jak było w istocie, ale w Dzienniku tak to właśnie wygląda: wygląda to nieładnie. I absurdalnie, bo wychodzi, że Miłosz to poeta marny, a Ryszard Kołodziej (to ten polski ksiądz na północnoamerykańskiej misji) ma same zalety: „zwięzłość wypowiedzi”, „wyrazisty probierz liryki”, „mówi w kapitalnym uogólnieniu”…
To naprawdę zabawne, że Hoffman uparcie przypisuje Kantowi tę Engelsowską myśl, że „wolność to uświadomiona konieczność” (u Engelsa w Anty-Dühringu było: „wolność jako zrozumienie konieczności”). To jasne, że rozumie Hoffman tę myśl inaczej niż Engels, bo zazwyczaj wszystko rozumie po swojemu (co by było nawet chwalebne, ale – niestety – jego rozumienie oparte jest na dość ograniczonym rozumieniu kontekstu). I nawet bym cenił tę niezależność myśli, gdyby nie to zadufanie, które Hoffmanowi każe pouczać wielkich myślicieli. Nie żeby nie wolno ich było pouczać, ale robi to Hoffman dość osobliwie. Mianowicie: rację przyznaje tym tylko, którzy zgadzają się z jego dogmatycznym, chrześcijańskim światopoglądem, którzy jego religijnych przekonań nie kwestionują. Ci, którzy się z nimi nie zgadzają, według Hoffmana wygadują głupoty. Proste. Jest bowiem ten Dziennik wyznaniem wiary w chrześcijańskiego, katolickiego Boga, jest dziełem ściśle dewocyjnym.
Zysk z tej lektury jest taki, że widać, jak dogmatyzm i zapiekłość w obronie zasad wiary blokują myśl, jak ją spłaszczają i zamykają w więzieniu kilku oklepanych prawd, bezkrytycznie powtarzanych komunałów, natrętnie przywoływanych liczmanów.