Oczywiście monodram ten nie miałby takiej siły rażenia, gdyby nie wykonujący go aktor, a ten daje popis, o którym trudno zapomnieć. Umówmy się, że Jan Peszek nie należy już do aktorów młodego pokolenia, mimo to wielu przedstawicieli tego ostatniego powinno zazdrościć mu formy i witalności, o umiejętnościach aktorskich w ogóle nie wspominam, bo osiągnięcie takiego poziomu z pewnością okupione zostało latami ciężkiej pracy, którą owo „młode pokolenie” ma dopiero przed sobą. Dość powiedzieć, że poza znakomitą dykcją, wyczuciem chwili, mikrogestami urzekającymi publiczność, Jan Peszek daje też iście gimnastyczny show, chociażby w scenie z drabiną. Tak zresztą jest w każdej scenie z wykorzystaniem dowolnego elementu scenografii, których zresztą na scenie nie brakuje. Ogląda się to wszystko z nastroszonymi uszami i wytrzeszczonymi oczami. Prawdziwa stara szkoła. Cudowny wieczór!
Na koniec „ciekawostka dropsa”: miałem okazję podejrzeć korespondencję mailową między organizatorami tego wydarzenia. Wśród masy technicznych punktów znalazł się ten dotyczący długości próby przed spektaklem. Odpowiedź była rozbrajająca i tylko potwierdzająca wszystko, co napisałem powyżej, a brzmiała mniej więcej tak: „Próba? Bo ja wiem, z 10 minut. Aktor gra ten spektakl od blisko 40 lat”. Szach mat.
Andrzej Poniedzielski, LIVE?
To nie był monodram. To był recital. Piękny. Przezabawny. Z tytułem idealnie dobranym do charyzmy jego bohatera. Kto zna choć pobieżnie dokonania Andrzeja Poniedzielskiego, ten wie, że w jego przypadku na popisy gimnastyczne nie ma co liczyć. I właśnie z tej charyzmy (czy też jej braku) nasz bohater korzysta w pełni, zamieniając ją w zabójczą broń. Zabija oczywiście śmiechem, bo jak tu się nie śmiać, kiedy opowiada (cokolwiek beznamiętnie) o tym, że z wiekiem on i jego organizm stają się dwoma oddzielnymi bytami, co skutkuje na przykład tym, że gdzieś by sobie poszedł (na spacer czy na zakupy), ale pomysł to jedno, a wykonanie drugie i często zdarza się, że wcale nie idą one w parze. I tak też pan Andrzej żartował sobie ze swojej „żywotności” przez blisko dwie godziny, wypełniając tę opowieść anegdotami bawiącymi do łez i autorskimi piosenkami. I tu muszę się Państwu przyznać do swej ignorancji: tak jak uwielbiam monologi Poniedzielskiego, tak nie miałem pojęcia, że pisze on (i śpiewa!) piosenki. To znaczy przypuszczałem, że na samym żartowaniu satyryk ów nie poprzestaje, ale nie spodziewałem się śpiewu. W sumie dobrze, bo bliżej mu było do melorecytacji niż śpiewania, ale zawsze. I tu czas na łyżkę dziegciu do tej beczki miodu: mnie to jego „śpiewanie” kompletnie nie pasowało i było zdecydowanie najsłabszym elementem programu. Ja wiem, że recital to „przekrojówka”, więc jego bohater chwali się tym, co ma najlepsze, ale moim zdaniem akurat śpiewać to on nie powinien. Co ciekawe, dam sobie obie ręce uciąć, że Andrzej Poniedzielski doskonale o tym wie i robi to z premedytacją. I ja to nawet szanuję.