Nie mam ze wzrostem wiele wspólnego. No ale jak mam mieć, skoro matka ma szanowna sięga co prawda główką ponad stół, ale stół to musi być raczej taki zza Bałtyku – taki, że się nakłada, ile się chce, żeby potem i tak połowę wyrzucić. Tragiczne marnotrawstwo. Na wzrost ani mojej mamy, ani mojego ojca (164 cm przy wietrze od dołu), ani mój nikt materiału nie zmarnotrawił, więc świat oglądam sobie z wysokości, jak gdzieś wlezę lub jak podskoczę. A że z racji nabytych doświadczeń podskakuję już raczej z rzadka, to wysokość lekko półśrednia wystarczyć mi musi. I wystarcza. I satysfakcjonuje mnie ta wysokość. Szczególnie że w wypadku konfliktu prawy prosty znajduje się bardzo niekomfortowo dla przeciwnika. Także ogląd mój mi pasi. Tak jak niektóre miejsca oglądowi temu poddane. W Bydgoszczy, oczywiście.
Widziałem w życiu kilka naprawdę wielkich miast i żebym upadł na kolana z wrażenia, to nie powiem. Powiem natomiast, że upadłem na twarz. Ze cztery może razy. Szok, jakiego się doznaje widząc Nowy Jork (a właściwie nie widząc Nowego Jorku, bo ciągle coś zasłania), jest szokiem prawdziwym i dogłębnym. Zarówno wizualnie, jak i olifaktorycznie, bo ma się wrażenie, że Wielkie Jabłko z nazwy tylko popularnej jest owocem, a zapachowo to jednak warzywem. Z gatunku kapustnych. Nie można jednak ocenić tego w świetle dziennym, bo to, dość często i dość wszędzie na Manhattanie, nie dociera. Także ja się też z Nowym Jorkiem nie dotarłem i tak już pozostanie. I dobrze.
Dobrze też, że mam kilka takich miejsc, z którymi się dotarłem już dawno i pasujemy do siebie jak dołek i pośladek. Nie żeby „dołek” taki tam, że wiozą samicą psa. Dołek – taki utrawiony i nad Brdą. Brdą, co brzegi ma w drzewach (jeszcze) porosłe i mami migotem i możliwością odetchnięcia piersią na tyle pełną, na ile nałóg pozwala. I sposobnością do wzięcia za rękę i spojrzenia w niebo. I zobaczenia go. Nieba tego.
Niezmiennie i z uporem bez wysiłku osiąganym uwielbiam taki zakręt lekki na bulwarze, gdzie widać na kilometr w jedną i na kilometr i pół w drugą i jak lekko wieje, to i zmarszczki można zobaczyć i wsłuchać się w niesione tym wianiem ptasie rozmowy, co są o chlebowym bling bling na szyjach gołębi, i jakie to przecież jest passé w 2017, kiedy to bogatki przecież wiodą modowy prym na Ćwir Ćwir Week. Bogatki i kowaliki, i wróble to drzew potrzebują oraz zakrzewienia, bo jak nie ma, to się przenoszą trochę dalej albo bardzo daleko i nie wracają. A to niedobrze.
Murek lubię przed Tęczą na moim Szwederku, ale o tym już pisałem, więc powtórzeń nie będzie. Choć murek ten jest swego rodzaju wyznacznikiem czegoś nieuchwytnego, co mnie w tym mieście trzyma i nie pozwala dać się omamić miastom z pierwszej piątki na liście braku przestrzeni. I dobrze.
Znajomy napisał ostatnio w kontekście rozmów o wzroście wzrastających nad Brdą głównie (ale nie tylko) budynków mieszkalności masowej, że są kamieniem milowym na drodze postępu naszego miasta. Na drodze wiodącej nas ku metropolitalności i wielkości, i ruchowi, i szumowi, i mediom, i arteriom, i tętnieniu wszelakiemu. Trudno się nie zgodzić, że są. Są i będą kamieniem widocznym bardzo i od razu przypominającym, że Bdg dąży do Wu Wu a. Bez kamieni tych się podobno nie da, więc powstać i być muszą, bo Bdg na razie na drodze do metropolii idzie jak po grudzie.
I całe szczęście.