Nie tylko w obcowaniu z ulubioną mą muzą stoję twardo po stronie mono. W związkach na przykład demokratyczne (czyli polifoniczne) podejście do życia jawi się kłodą, gdyż często parzystość rodzinna staje się matematyczną zaporą nie do przeskoczenia. Pomocną dłoń wyciąga wtedy nieparzysta liczba potomstwa, co w przypadku dylematu dotyczącego miejsca zaspokojenia głodu jest o tyle kluczowe, że wreszcie można coś zjeść, nie plącząc się bez końca w pozycji „ja chcę pizzę, a ja sushi”. Do momentu osiągnięcia przez rzeczone potomstwo wieku zauważalnego dwucyfrowo i tak o żadnej demokracji mowy być nie może. Iluzoryczność stereofonii po raz kolejny podnosi swą rozćwierkaną efektami głowę i próbuje przekonać nas, że to nie rodzic podejmuje decyzję. Gdyby komuś urodziły się trojaczki, to starzy, demokratycznie, przez długi czas wsuwaliby potrawy mleczne na czele z kaszką i urna wyborcza by im w tym nie pomogła. Smacznego.
Mono cechuje w moim życiu podejście do wielu zagadnień. Nie lubię, gdy inni decydują za mnie, co chcę kupować na przykład. A jednak od ćwierć wieku opłacam instytucje, z usług których nie korzystam i nie skorzystam nigdy, bo albo mnie nie dotyczą, albo mi nie odpowiadają moralnie i światopoglądowo. Demokratycznie wybrano za mnie, że sponsoruję komuś ciuchy lub wyjazd służbowy na południe Europy. To ja, za przeproszeniem, czniam taką demokrację i poproszę o umożliwienie mi podejścia mono do tego, jak chcę trwonić swoje pieniądze. I jeszcze o zwrot kasy przelewanej przez lat 25 na konta i dostarczanej pod adresy. Nie wiem, ile tego jest, bo na drodze głosowania zalegalizowano tak skomplikowany system sprawdzania tego, że wolę posłuchać Możdżera. Bo zapłaciłem dobrowolnie, gdyż jest mistrzem.
Bawiliśmy się za lat mych pacholich na podwórkowym placu zieloności w Tarzana i jego wesołą kompanię. Przed wejściem na drzewa i poddaniem się niejednokrotnie bolesnej grawitacji nie urządzaliśmy szopki z podnoszeniem rąk w celu wyłonienia odpowiednio dobranych pod każdym względem dramatis personae. Sławek był Tarzanem, bo był najwyższy i najlepiej zbudowany. Zbychu był panterą, bo się opalał prawie na czarno. Ja zaś nieodmiennie robiłem za tygrysa. Bo jestem rudy. Nie traciliśmy czasu. Zatracaliśmy się w wyobraźni i wszyscy byli szczęśliwi. Ni cholery nie mogę sobie przypomnieć, kto robił za małpę, ale może wcale jej nie było. A może zostawał nim ten, kto proponował demokratyczne podejście do tematu łażenia po drzewach.
W mieście mieszkam, w mieście pracuję i w mieście rozstrzygam, co mnie danego wieczoru rozbawi lub ucieszy w ramach doznań. Nikt mi nie jest w stanie wejść na tę grządkę, bo to mono wybór jest absolutny. Dostępność rozrywek to już jednak sprawa bardziej skomplikowana, bo się zaprasza tych, na których przyjdzie najwięcej. Ku chwale słupków, obywatelu Księgowy! Nie narzekam. Wskazuję jednak tę stereofoniczną hybrydę, która bardzo jednoznacznie stosuje probierz serwowania nam wszelkiego rodzaju rozrywek.
Jestem święcie przekonany, że w sytuacji możliwości doznania ambrozji muzycznych, zapytani grzecznie, poprawnie w polityce i demokratycznie, jakich chcemy doznawać rozkoszy, wspólnie odpowiemy:
De Mono.
Znaczy ja nie.