Przyznam, że oglądanie nagrań dotyczących widmowych ośrodków wypoczynkowych – podobnie jak przeglądanie fanpage’a Duchologii na Facebooku – wywołuje we mnie dziwne, słodko-gorzkie uczucia: lukrowy sentyment do czasów dzieciństwa, kiedy to tego typu obiekty cieszyły się ogromną popularnością, przeplata się z dojmującym smutkiem na myśl, że ta beztroska epoka minęła bezpowrotnie. I ogólnie na myśl o bezdusznym przemijaniu – moim oraz materii nieożywionej. Lecz nie mogąc się odlepić od ekranu laptopa, oglądam te filmiki dalej i mam wtedy jakieś takie krótkotrwałe reminiscencyjne przebłyski, przez chwilę bardzo jasne i klarowne jak letni poranek, lecz po chwili już blednące i rozpływające się w szarej mgle niepamięci („ten dym ten dym, ta mgła ta mgła”, jak u Stachury). Czepiam się więc tych reminiscencji, flashbacków, rozpaczliwie jak nitek babiego lata, ale te zaraz rwą się i wtedy z wielkim hukiem spadam na ziemię tu i teraz.
Latem zeszłego roku wybrałam się do Tlenia i urządziłam sobie urbex na żywo…
Pośród wielu czynnych jeszcze 20–25 lat temu ośrodków wypoczynkowych nad jeziorem Żur największą chyba estymą cieszyła się należąca do Marynarki Wojennej „Rybitwa”. Spędziłam tam jedno lato. Z dziadkami. Zazwyczaj jeździłam z rodzicami do położonego po sąsiedzku PTTK „Lucyna” (dzisiaj „Patex”), ale wtedy jakoś udało się załatwić wakacje „u marynarzy”. Nie mam bladego pojęcia, jak – pewno trzeba było zrobić jaskółkę, w tej wymyślnej pozie splunąć osiem razy przez lewe ramię i do pozycji wyjściowej wrócić poprzez ekwilibrystyczne salto kuczne w tył…
W porównaniu ze spartańską „Lucyną” – „Rybitwa” to były istne hajlajfy: murowane piętrowe domki z kompletnym umeblowaniem i wyposażeniem; z kuchnią, łazienką i co najważniejsze – z kolorowym telewizorem! Na terenie ośrodka: restauracja serwująca pełen table d’hôte, wypożyczalnia rowerów i sprzętu wodnego, czy też w końcu – świetlica z biblioteką. Nie muszę chyba mówić, że wtedy owa czytelnia wydawała mi się z całej tej szerokiej oferty najmniej interesująca. Wolałam za to całymi dniami siedzieć z nowo poznanymi koleżankami w takiej drewnianej altanie i z przenośnego magnetofonu zasilanego arsenałem baterii R20 słuchać kasety Ace of Base Happy Nation. Piękne czasy!
Kiedy dziś, lata świetlne od tej epoki, wpiszą Państwo w Google frazę „urbex rybitwa”, Waszym oczom ukaże się dokładnie to, co ja rok temu zobaczyłam na żywo: piękne kiedyś domki straszą pustymi oczodołami okien, ich wnętrza doszczętnie splądrowano i nawet ze ścian jakiś zachłanny złodziej złomu powyrywał instalację elektryczną. Altanka, pod której zadaszeniem wyśpiewywałam hity głośnej kapeli z Göteborga, leży przewalona na bok, cała zbutwiała i połamana; ledwo ją widać pośród perzu wysokiego po pas. Po słynnym na cały Tleń moście pontonowym nie ma w ogóle śladu – pewnie poszedł na żyletki. No i świetlica z biblioteką (przewrotnie teraz to pomieszczenie interesuje mnie najbardziej)… Jest, jeszcze stoi.
Pomiędzy pustymi butelkami po piwie i wódce, wśród papierosowych kipów i rozbitego szkła walają się tu podarte na strzępy książki. Głównie sławetna seria milicyjna Ministerstwa Obrony Narodowej, ale bystre oko wypatrzy i À la recherche du temps perdu Marcela Prousta…