Dzisiaj w kamienicy przy ulicy Gdańskiej 27 mieści się między innymi redakcja „Gazety Wyborczej”, w której od bez mała ośmiu lat pracuję w charakterze tak tajnym, że już nic więcej na ten temat nie mogę napisać.
Lecz gdyby dobrze wychylić się z balkonu naszego agorowego wydawnictwa (czego powodowana lękiem wysokości bynajmniej nigdy nie czynię, lecz co jest przecież jak najbardziej możliwe), można by chyba z lewej strony, po przeciwległej stronie ulicy, vis-à-vis Rossmanna umiejscowionego za nieśmiertelnym Rywalem, dostrzec dawną kamienicę niejakiego Maxa Rosenthala (ulica Gdańska 42 – dawniej Adolf-Hitler-Straße 42), w której w latach 1940-1942 funkcjonował pierwszy na ziemiach polskich oddział nazistowskiego Lebensbornu, czyli jeden z zakładów eugenicznej hodowli nordyckiej rasy „nadludzi” poprzez odpowiednią selekcję kobiet i mężczyzn przeznaczonych do rozmnażania… Później takowe „Źródła Życia” powstały jeszcze w podłódzkim Helenówku (obecnie nieurzędowe osiedle Łodzi), w Otwocku, Połczynie-Zdroju, Smoszewie koło Krotoszyna oraz w Krakowie.
Dziś pod wspomnianym bydgoskim adresem mieści się między innymi hostel, którego właściciele raczej nie chwalą się swoim gościom niechlubną historią budynku. O ile oczywiście w ogóle ją znają.
Jeśli już jesteśmy przy nazistowskich eksperymentatorach na niczemu niewinnych istotach ludzkich, równie haniebną i przyprawiającą o gęsią skórkę historię skrywają też stare mury Szpitala Uniwersyteckiego nr 1 im. dra Antoniego Jurasza na bydgoskich Bielawach, dawniej Dr. Staemmler Krankenhaus. Otóż pewien, młody i przystojny, jak podają źródła, lekarz imieniem i nazwiskiem Otto Leichnitz – syn rzeźnika (cóż za niepokojący, psychopatyczny wręcz chichot losu!) urodzonego w podostromeckiej (choć być może, biorąc pod wzgląd ukształtowanie terenu, jednak „nadostromeckiej”?) Mozgowinie i mającego niegdyś swój zakład przy ulicy Grunwaldzkiej 121 – jako pracownik szpitala Siegfrieda Staemmlera dopuścił się najpewniej w miesiącach styczniu i lutym 1944 roku kilku zabiegów tak zwanej Sterilisierung – to jest sterylizacji – Romów (wówczas powiedziano by: Cyganów) – uznając ich za „podludzi” bez prawa do zachowania ciągłości swojej „nieczystej” rasy…
Później, wśród powojennej zawieruchy i chaotycznych jak lot muszy ludzkich migracji, ślad po synu rzeźnika zaginął; Otto Leichnitz nigdy nie został ukarany za swoją nazistowską zbrodniczą działalność. Pozostała po nim jedynie napisana za czasów służby w bielawskim szpitalu książka pod jakże pasjonującym tytułem: Stare i nowe metody leczenia ciężko gojących się ran, w tym owrzodzeń podudzia.
Wnioski? Myślę sobie, że naszym – nas, żyjących – obowiązkiem jest nie dopuszczać do tego, aby takież sromotne historie kiedykolwiek się powtórzyły; nie powinniśmy olewatorsko machać ręką na to, że ktoś źle dobiera cementowy klajster, jeśli już o tym wiemy, ani też przymykać oka (ni ucha) na to, że gdzieś, w jakimś miejscu na Ziemi, ktoś inny roi sobie, iż jedni ludzie są lepsi od drugich.
Co można zrobić, spytają zapewne sceptycy. Można na przykład o tym napisać.