Chadzam do teatru coraz częściej i jestem z tego niezwykle uradowany, bo to miejsce szalenie plastyczne i pełne doznań. Mam kolegę, który pisze recenzje ze spektakli, ale ja za nic bym takiej nie popełnił, bo to się trzeba znać. A ja odbieram teatr (na razie) jak rozdziawogęby wieśniak, który wszedł do supermarketu. Nie oznacza to jednak, że nie widzę i nie analizuję. No i wyanalizowałem, że na jakieś 6 ostatnio widzianych przeze mnie spektakli w jakichś… 6 pełno było piersi, pośladków, sutków, warg, warg i różowości. I że w 1 tylko nagość, kłująca zewsząd w teatrze niczym wzwiedzione to i owo, była usprawiedliwiona i użyta tak, iż stanowiła część czegoś, co w sztuce lubię najbardziej, czyli spójności przekazu. W pozostałych 5 przypadkach (z których przypadek 1 stał na widowni przez 20 minut golutki całkowicie i nie czuł się najwyraźniej najlepiej z tym, że twarz widza prawie się ociera o jego zwiotczałą w niepewności celu męskość) nagość była raczej golizną krzyczącą: „Patrz! Tu jestem! Nie wiem, po co, ale jestem tu! Tu! Debilu, tutaj! Rozwieram się, brzęk monet kochając…”. Taniość widzę, taniość…
W 2012 Emmanuelle Riva dokonała aktorsko rzeczy uskrzydlonej talentem i obarczonej tytaniczną pewnie pracą. Zagrała w Miłości Hanekego rolę życia. Rolę niewspomaganą prawie żadnym makijażem, a wymagającą niesamowitego opanowania mięśni twarzy. Podobno z pomocą przyszły tylko i wyłącznie umiejętnie umieszczane kawałki waty. W tym koncercie na śmierć i aktorkę ta druga wzniosła się na poziom dostępny tylko sępom płowym. Oscara w tamtym roku otrzymała Jennifer Lawrence. Bo 2 razy zaczęła krzyczeć. Raz na ulicy i raz w restauracji. A krzyczeć to, proszę państwa, znaczy być aktorką genialną. To być wulkanem kompetencji i emocji. Wszyscy to przecież wiedzą. Ja wiem, to Oscary i to był oscarowy film. I tak serce boli. Uszy zresztą też.
Obejrzałem ostatnio film, który zwyciężył w około 40 konkursach, zdobył laury na festiwalach i przeglądach. Wygrał Sundance. Dookoła mnie szumi las głosów o cudowności, prawdziwości i emocjonalności tego wspaniałego obrazu. Siedząc w sali kinowej, nie miałem ani przez moment poczucia, że uczestniczę w czymś wyjątkowym. No chyba, że wzięlibyśmy pod uwagę wyjątkową „nasilność” oraz faktycznie unikatowe chcenie „za bardzo”. Przewidywalność fabuły jeszcze bym przełknął, bo akurat tego typu historie, co ta opowiedziana w Whiplash Damiena Chazelle’a, rozgrywają się z reguły zgodnie z tym samym w miarę scenariuszem (chociaż sekwencja zdarzeń w 3. akcie filmu, która została skwitowana przez mojego współoglądacza pięknymi słowami: „Jeszcze go tylko UFO nie porwało”, oraz oczywistość i nieuchronność wiszącego w powietrzu przez 10 minut wypadku samochodowego to już wielka kula plastiku i przełknięcie jej wymagało dużej ilości wody). Natomiast fakt, że przekaz całego tego zamieszania nie wyciąga do widza ręki i nie snuje przed nim delikatnej opowieści, a wysypany jest łopatą na barowy stolik w momencie nieuchronnego (znowu!) katharsis oraz emocje trzymane cały czas na poziomie erupcji Etny to już groteska i niepotrzebny krzyk. Przypuszczam, co reżyser chciał osiągnąć. Poszedł jednak o krok za daleko. Albo nawet o kroków kilka.
Na zeszłorocznym Camerimage obejrzałem Zimowy sen Ceylana. Nie trzeba do mnie krzyczeć, żebym zauważył, że się do mnie mówi.