Na pewno świeżość. Ze względu na erę przedinternetową nikt nie miał dostępu do zbyt wielu utworów, do gotowych bitów. Do wszystkiego dochodziło się samemu. Ze słabych instrumentów nie wydobywał się żaden czysty, idealny dźwięk. W demówkach często nie było słychać wyraźnego wokalu. Ale była energia, pomysły, zawzięcie, chęci i przyjaciele, którzy pomagali zorganizować pierwsze koncerty, dawali namiary na chętnych do współpracy organizatorów i tak dalej; wszystko szło drogą pantoflową. O takich początkach wspomina każda z bydgoskich kapel.
Wspomnienia muzyków o życiu kulturalnym Bydgoszczy wskazują na to, że… niby nic nie było, a jednak coś się działo. Liczba koncertowych klubów – ograniczona. W każdym wywiadzie powtarzają się nazwy: Wiatraczek, Sanatorium, SPIN, Mózg, Modus, Parnasik, Beanus. Niewiele, jak na ponadtrzystupięćdziesięciotysięczne miasto. Do dziś ostało się tylko kilka z nich, a w koncertowej sferze liczy się właściwie tylko Mózg. Pojawiły się jedynie dwa nowe kluby – Estrada i Wiatrakowa. A więc liczba miejsc znacząco się zmniejszyła w ciągu tych kilkunastu lat, ale zmalała też frekwencja. Zdaniem bydgoskich muzyków przyczyną jest przesyt rynku wydawniczego. Każdy może teraz być twórcą, może dzielić się swoimi dokonaniami w Internecie, udostępniając je szerszej publiczności. Odbiorcy mogą więc przebierać i przebierać w różnorakich utworach… I na koncerty iść już nie ma się potrzeby. A przecież, jak mówi Pestka (Arek Wiśniewski): „Przychodzenie na koncerty to jakby branie współodpowiedzialności za możliwość trwania czegoś, co lubimy, na czym nam zależy”.
W Niewietrzonym mieście…, oprócz pozytywnych aspektów (rozgłos, trasy koncertowe), mamy też pesymistyczne anegdotki – kradzieże instrumentów muzycznych, a nawet busa. Mamy opowieści o rozpadach zespołów, ale też o tworzeniu się nowych. I o przetasowaniach członków między zespołami. Jak się bowiem okazuje, ówczesna scena muzyczna była nieco ograniczona personalnie – wszyscy się znali, wciąż powtarzają się te same nazwiska, tylko w różnych zestawieniach. Nawet jeden z autorów książki (Wojciech Trempała) jest przecież muzykiem George Dorn Screams… Ale dzięki temu przeprowadzone wywiady nie są sztywne, nie zawierają się w jakichś ramach, a raczej przedstawiają formę sympatycznych rozmów dobrych znajomych. Rozmów o tym, co było i dlaczego tak było w czasie przełomu cyfrowego.
Z kolei czytelnicy przechodzący wcześniej obojętnie obok tych kapel mogą poczuć się zadziwieni, gdy przeczytają, że właściwie każdy z zespołów jest nazywany tym najlepszym w Polsce, tym, który osiągnął lub mógł osiągnąć najwięcej. To trochę przytłacza.