Książki w moim domu były wszechobecne. Pożerała je moja rodzina w ilościach graniczących z nałogiem. Mnie tak samo jak i inne dzieciaki usypiało się wieczorem czytając strofy spokojne. Jednak z nieznanych nikomu przyczyn, moją ulubioną bajką na dobranoc był podręcznik opisujący podstawy budowy dróg i mostów. Palec pulchny niczym serdelek wskazywał owo dzieło gdy noc zbliżała się nieuchronnie i mama (nie rozumiejąc ani słowa) czytała mi je do poduszki. Czasami z podziałem na role i zmieniając głos. Ogromne wrażenie robiły na mnie przygody dwójki dziarskich łotrzyków o wdzięcznie brzmiących imionach Asfalt i Przęsło. Konstrukcja literacka tej powieści w odcinkach była nieskazitelnie logiczna. Żadnych dziur w fabule doszukać się nie było można. Prostota przekazu i moralna czystość urzekały mnie do tego stopnia, że bohaterów mych spotykałem znowu po odpłynięciu do krainy Morfeusza.
Literatura stała się w szkole dla mnie podstawowej przyczynkiem do wejścia na drogę przestępstwa. Metodycznie przez dwa prawie lata wynosiłem z biblioteki szkolnej (przepraszam) trzy części Władcy Pierścieni oraz Silmarillion Tolkiena. Te boskie wydania w twardej oprawie opatrzone rycinami Alana Lee. Czułem się jak Robin Hood. Miałem bowiem zamiar wypuszczenia tego czteroksięgu na wolność wypełnioną spragnionymi opowieści lotów najwyższych czytelnikami. Robin Hooda już wtedy znałem więc poczucie się jak on przyszło mi bez trudu. Znałem go z kart powieści pióra autora, którego nazwiska teraz nie pomnę, a szukanie tej informacji przy pomocy google’a jakoś mi nie konweniuje. Z rozpalonymi policzkami czytałem mistrza z Anglii opowieść o wojnie późno w nocy wiele. Byłem na drodze razem z Aragornem i Gimlim. Pryszczaty i szczęśliwy.
Słowa co niczym mrówki pachnące pastą do butów wypełniają białe (chyba że papier był z surowców wtórnych to żółtawe) stronice zawiodły mnie po raz pierwszy do stolicy. Liceum spędzałem na odmawianiu i odwoływaniu randek z przyczyn kompletnie dla reszty społeczności hormonalnie rozbuchanej niezrozumiałych. Bo chciałem poczytać. No ale „w wielu ludziach krąży po cichu robak szaleństwa”. Jak można było nie ulec magii książki, która takimi właśnie słowy podaje Ci rękę na przywitanie. Owładnięty romantyzmem i zaczarowany przez ten jedyny w rodzaju swym Flet z Mandragory Łysiaka usiadłem do olimpiady polonistycznej i pojechałem w nagrodę za jej wygranie do Warszawy, by się z panem Waldemarem spotkać. Boga dotknąć. Palce w ranie toczącego go już wtedy powoli zgorzknienia zamoczyć. Teraz już nie mogę czytać jego tekstów. No ale „starość zagościła na mojej twarzy.” Na jego zresztą też.
Bałem się wyjść na ten świat. Boję się zejścia z niego. Lżej jednak znosić nienawiść co toczy nas jak ten nienawistny skorupiak i śmieje się nam w nos uśmiechem niewidzialnego kota gdy ma się świadomość, że coś po nas zostanie. BIK pamiętam od dziecka. Zostawiam w nim swoją stronę. Tę lepszą.