Pamiętam, jak po raz pierwszy pękło mi serce. Patetyczne to może stwierdzenie i wzniosłe, ale innego zastosować nie można, bo tak się wtedy człowiek czuje. Jakby ktoś tępym narzędziem rozłupywał na dwóch komorach i przedsionku zeszłoroczne orzechy i jak by mu to narzędzie przez niewprawne prowadzone ręce ześlizgnęło się po skorupie mózg na myśl przywodzącej i głębokim klinem wgryzło się w moją delikatność. Klęczałem na ulicy i wiedziałem, że deszcz, który spijałem z policzków łapiącymi spazmatycznie powietrze ustami nie może być tak słony. Że to niemożliwe żebym płakał, bo przecież ja nie płaczę z zasady. Ale wtedy na tamtym wąskim chodniku nauczyłem się płakać tak, że kobiety z narodu Izraelitów, które robią to zawodowo, nie miały przy mnie szans w zawodach na produkcję wody w przeliczeniu na litry. Nie miały ich, bo one udają, a ja byłem płaczem. Byłem smutkiem i bólem wcielonym. Patrzyłem znowu w wielkie, piękne oczy i powoli docierała do mnie świadomość, że już nie będę widzieć ich codziennie, już nie będę trzymać tej mniejszej od mojej dłoni i czuć jak z pełnym zaufaniem zaciska się na moich palcach w poszukiwaniu bezpieczeństwa i pomocy w kroczeniu przez meandry świata, co nas otaczał i zbyt przyjaznym nam nie był. Słyszałem głos, który ze stanowczością więziennego klawisza powtarzał mi wyuczone słowa, że „zaczynam nowe życie.” I zdechłem tam na tym mokrym asfalcie na prawie cztery lata. Na szczęście, choć nieco dalej niż wtedy, znowu jesteś ze mną. Synku.
Pamiętam pierwszy film, w czasie którego zrozumiałem, że to, co łączy dwie osoby (i naprawdę niech mnie pocałują w wszyscy ci co twierdzą, że to koniecznie, bezwzględnie i bez wątpliwości muszą być osoby płci przeciwnych), może być silne tak jak nić pajęcza, co gdyby miała centymetr średnicy, to można by na niej podnieść Most Brookliński. Zrozumiałem też, że w takim uczuciu zawsze musi się tlić ta czerwono-żółta iskierka szaleństwa, która pozwala zapomnieć o świecie i być gdzieś poza wszystkim, co inni nazywają rzeczywistością. Widziałem, jak ta krucha blondynka rzuca się z nożyczkami na wielkiego faceta, który zmasakrował jej przedtem anielską (ale i zmęczoną brakiem takiego zapamiętania) twarz i walczy o to, by jej wybranek już nigdy nie czuł strachu przed czym- i kimkolwiek. Widziałem, jak ten wybranek właśnie wchodzi do gniazda ludzkich szerszeni i z krwią zimną, nie czując w sobie niczego oprócz pragnienia, żeby do swojej zmaltretowanej anielicy powrócić i by znowu móc zapewnić ją o tym, że strach nie istnieje, bo został nakarmiony sześcioma gramami ołowiu wyposażonymi w prędkość wylotową godną Człowieka Ze Stali. To film, wiem. Ale cały czas do filmu w naszym życiu dążymy. Nawet jeśli nie zdajemy sobie z tego sprawy.
Pamiętam ciepły koc uczucia, którym okryto mnie później, kiedy wszystko, co czułem, to lutowe zimno wnikające w mój szpik boleścią, co nie pozwalała spokojnie zasnąć. Puszystą kołdrę, którą podsuwano mi za każdym razem, gdy gubiłem mapę swojego własnego ja. Podarłem ten koc i wyprułem to nieskazitelne pierze uczucia z kołdry darowanej przez kochającą mnie osobę. Zdradziłem ją i choć wszystko robiłem wtedy po części nieświadomie, czołgając się ku światłu, o którym wiedziałem, że jeszcze we mnie drzemie, to nie zmienia to faktu, iż można było mnie wtedy używać tylko do sprzątania dworcowych kibli. Nie przeproszę za to nigdy w stopniu, który chciałbym osiągnąć. Choć mam nadzieję, że może kiedyś mi się to uda.
Nie będę pisać o Tobie, Mamo. Po co? Przecież wiesz.
Znowu dostrzegłem kolory, które chcieli mi zaaplikować pod powieki dzięki farmakologii. Nie zgodziłem się. Ubrałem wysłużone, wierne trampki własnych doświadczeń i wyszedłem choć trochę jeszcze poprawić świat i siebie przy okazji. Pogodziłem się z faktem, że nie będę już kochać. Jak bardzo się myliłem.
Miłość znajduje nas niezależnie od tego jak bardzo znaleźć jej nie chcemy. Przypływa. Jak list w butelce.